O mnie
Zdjęcia
Z archiwum
Politechnik

Mówili do mnie "panie Staszku", choć byli starsi. Nie pamiętam, czy to na "klubowym chrzcie" dostałem taki przydomek, ale chrzest w Węgorzewie pamiętam. Miał szczególną oprawę. Matki chrzestne - córki pułkowników - zaproszono z pobliskiego obozu. To na ich kolana trzeba było położyć głowę, a ciężkie razy zadawane wypracowanymi siatkarskimi dłońmi spadały na właściwe miejsce.

Wcześniej musiałem odpowiedzieć na kilka wcale niełatwych pytań, np. ile jest zakrętów na drodze Giżycko - Węgorzewo. Skąd można było wiedzieć, że na pytanie, co leży pod kamyczkiem, trzeba odpowiedzieć: "pani Kamyczkowa", a wymieniając reprezentantów Polski w siatkówce, których nazwisko zaczyna się na literę "a", nie wystarczy powiedzieć "Ambroziak", bo zaraz ktoś dorzuci "aSkorek", "aWójtowicz"...
Ze wspomnień związanych z trenowaniem i siatkówką przypominam sobie opalających się nad Mamrami turystów i naszą grupę - oblanych potem chłopców, ćwiczących w "małpim gaju" albo dźwigających na barana kolegów, by poprawić wyskok.
Znacznie lepiej utkwiły mi jednak w pamięci wszystkie psikusy. Rozpierała nas energia. Jakiemuś pułkownikowi wsadziliśmy trabanta między dwa drzewa. W nocy, kiedy poszukiwaliśmy sadu z dorodnymi jabłoniami, nasza grupa osiłków wystraszyła napotkanego przypadkiem przechodnia. To wtedy nauczyłem się jeść jabłka razem z ogryzkami i niekoniecznie bez robaków, jako że zawsze było ciemno.
Na marginesie, w całym Węgorzewie były wtedy tylko "wygódki", które wbrew swej nazwie wymagały dopracowania metody chwytanej, podpieranej lub kucanej.

Niezapomniana pozostała prywatka u miejscowych dziewczyn. Przy okazji dzisiejszym żonom podam imiona kolegów, uczestników balu: dwóch Ryśków, Marek, Jacek, chyba Szybownik i na pewno Kierownik. Przebojem była "Consuela", na zwalniającym obroty adapterze i suchy prowiant. Ważne, że na drugi dzień jechaliśmy przez całą Polskę do Opola na spartakiadę młodzieży.
A zielona noc?... Zginęły drzwi od pokoju gimnastyczek, a po kamiennej posadzce korytarza hulała, obracając się z łomotem, miednica.

Ze Zwierzynieckiej pamiętam krachlę po każdym treningu, rozdawane tenisówki, najlepiej białe, i zielone dresy, których dół doskonale spełniał rolę "adiabatek".
Utkwił mi w pamięci mecz z Legią, w której grał rosły, na tamte czasy, Ambroziak. Dwa razy został złapany na bloku, włączyli się kibice z docinkami i "czołowy" zawodnik musiał zejść z boiska. Wyraz "czołowy" - od charakterystycznego klepania się po czole - miał podobne znaczenie jak zawołanie "myśl o-grze".

Dziękuję Panu Emilowi za tamte lata, za Jego poświęcenie i olbrzymią kulturę osobistą. Zrobił z nas ludzi, niektórych bardzo wartościowych. Zaszczepiona wówczas pasja siatkarska przetrwała do dziś. Co tydzień gram w gronie już prawie emerytów, a schodząc po meczu z boiska dziękują Bogu, że jeszcze raz się udało.